Jest 6.30.
Wstałam i już zupełnie nie jestem śpiąca.
Siedzę na hamaku i patrzę w morze.
Jeszcze nie nabrało swojego głębokiego, turkusowego koloru. Na razie jest ledwo – ledwo błękitne.
Poziom wody taki jak wieczorem – im dalej od pełni księżyca, tym mniejsze są ruchy wody w trakcie przypływów i odpływów.
Powierzchnia morza jest spokojna, bez większych fal, ale nie tak gładka jak wczoraj przed zachodem słońca gdy tafla wody była nieruchoma jak na jeziorze.
Słońce już świeci.
Jeszcze nie pełnią swojej mocy i pod takim kątem, że woda wydaje się jeszcze jaśniejsza.
Słyszę łódź.
Nie widzę jej pomiędzy palmami, ale słyszę terkotanie silnika. Podobna łódź za godzinę zabierze chłopaków na nurkowanie, podobną płynęliśmy wcześniej na snorkling.
To typowa łódź rybacka, przerobiona na turystyczną.
Z niewielkim daszkiem wygiętym w łuk na rusztowaniu z drewna i z małymi, twardymi, niewygodnymi ławkami.
Najbardziej charakterystyczną cechą łodzi jest silnik. Uruchamiany na korbę i głośno terkoczący. Słychać go z daleka, a jak siedzi się blisko to nie słychać nic.
A więc siedzę w piżamie na hamaku, patrzę w morze, słucham terkotania łodzi i już żałuję, że jutro wyjeżdżamy.
Będę tęsknić, ale wiem jedno – na pewno wrócę tu, na wyspę Havelok . Najpiękniejsze miejsce na ziemi.